Ponieważ konkursowa notka została (wcześniej napisałam "zasrała" xD O czym ja myślę?! xDD) napisana i jest już konkursie, to muszę przystąpić do nowej notki. Cytuję się: "
nastąpi szybciej przy wielu komach i nowych zgłoszeniach na minikonkursik xD". Eh, obiecałam i nie da się tego odkręcić ;p Przypomnijmy sobie jeszcze ostatnie zdania z poprzedniego rozdziału: Nie spodziewał się najgorszego. Coś go wzięło od tyłu, udusiło i spakowało do wora. Nic nie dało szarpanie się. Teraz słyszał tylko złowieszczy śmiech. W tej chwili rozpadał się deszcz, który zawsze zwiastuję coś złego...".
Zachęcałam was do głosowania w ankiecie. Co Blythe zrobi z pandą? No i tu zdziwienie... Większość odpowiedziało, że ją zabije! ;D Rozumiem, podpowiadał wam tytuł :P Teraz sprawdźcie, czy faktycznie tak ma właśnie być...
Rozdział 3.
Littlest Pet Shop zaczęły martwić się o Blythe. Teraz patrzyły sobie w oczy, które wręcz ze sobą rozmawiały. Jedne z nich mówiły, że nie ma już nadziei i pewnie coś jej się stało, drugie uważały, że trzeba już iść do domu, a jeszcze inne były szczęśliwe z powodu, iż nie muszą patrzeć na dziewczynę, choć była to nieliczna grupka. Po chwili ciszy, wreszcie nadeszła. Jej wyraz twarzy nie mówił nic dobrego.
- Gdzie panda? - zmartwił się koniec grupki.
Blythe nie miała czasu, by odpowiedzieć, gdyż nagle posypały się narzekania.
- Dlaczego musieliśmy tak długo czekać?
- Przecież jest ciemna noc!
- Ledwo tu wytrzymałam!
Zrobił się harmider. Kiedyś dziewczyna ze śmiechem by go uciszyła, lecz teraz stała na samym środku akcji i jako jedyna się nie ruszała. Stała i jakby marzyła o innym świecie. Widząc ją, petki od razu się uciszyły. Po około minucie powiedziała, że pora kierować się w kierunku domu. Zwierzątka, zmotywowane tą wiadomością, ruszyły. Przegoniły szybko Blythe i teraz została przy niej jedynie szynszylka. Bawiące się w śniegu dzieci znalazły ją zeszłej zimy. Minęło wiele czasu, nim się udomowiła, gdyż była bardzo przestraszona i nieśmiała. Do dziś zachowała to drugie. Po chwili wahania jeszcze raz zapytała, gdzie jest panda.
Popatrzyła na nią. Lecz jakoś inaczej, z uśmiechem i sympatią. To ją znacznie zdziwiło.
- Pandzie jest dobrze. Odpoczęła i teraz zapewne się miło uśmiecha ciesząc się, jaką dobrą ma właścicielkę.
- Ale ja jej nie widzę... - wymamrotała szynszyla. - Ona uwielbiała towarzystwo, a pozostawiona sama, wpadała w rozpacz. Dobrze wiesz o tym kochana Blythe, ale czuję, że tym razem to zlekceważyłaś. Coś się dzieje...
I wtedy nagle zwierzę otworzyło szeroko oczy. Przeleciały jej wszystkie ostatnie zachowania Blythe - kiedy nie chciała otworzyć drzwi wiewiórce, która stała na mrozie, jakimś przypadkiem upuściła kuchenny nóż akurat, gdy pod jej nogami łasiły się dwie małe myszki, kiedy przestała się bawić z petkami i kiedy nagle zniknęła panda.... Uświadomiła sobie, co się dzieje.
- Już wiem! - zaczęła się oddalać. - Ty jesteś... jesteś zabój...
Nie zdążyła dokończyć zdania; wściekła Blythe sięgnęła jeden z ostrych patyków, a następnie wbiła go w czoło szynszyli.
- ... czynią. Trzeba ostrzec...
Teraz tylko jasny księżyc oświetlał zwłoki zwierzątka. Zapadła błoga cisza. Deszcz wzmocnił się, oczyszczając czerwone miejsca wokół szynszyli. Krwawa kałuża przedarła się między butami dziewczyny, która popatrzyła w czarne,smutne niebo i krzyknęła:
- Boże, co ja zrobiłam!
Padła w czarnej rozpaczy na kolanach, dotknęła mokrego futra swojej towarzyszki. Gniotła je w zdenerwowaniu, aż wreszcie, w panice, rzuciła nią w drzewo. Odbiła się od niego, jak zwykły przedmiot od ściany. W drzewo walnął piorun. Blythe uciekła, patrząc się na jej palące ciałko, które na pewno zostanie w jej pamięci do końca życia. Ktoś, kto miał być pod jej opieką, zginął - i to z jej powodu.
Ogień rozprzestrzenił się błyskawicznie. Dotarł aż do miejsca, gdzie płynęła rzeka i było słychać płacz pandy. Była nadal w worku. Czuła, że zbliża się do niej ciepło i wiedziała, o co chodzi.
***
Blythe dotarła cała zdyszana do domu.
- Co się stało? - skakał lisek. - Nie widzieliśmy cię przez całą drogę.
Opiekunka poprawiła kołnierzyk od swej czarnej koszulki i powiedziała poważnie i dumnie, iż musiała coś załatwić. Wszyscy weszli do pomieszczenia, kręcąc przy tym główkami. Blythe zapaliła petkom światło i po krótkiej zabawie, którą było skakanie po łóżku, usnęły. Dziewczyna miała teraz dla siebie czas w swojej drewnianej kuchni. Usiadła na niebieskim krzesełku wsłuchując się w wiatr i deszcz, który hałasował podczas uderzania w rynny. Wtem usłyszała syrenę straży pożarnej. Do jej domu wtargnęła pani Kornelia Moore, która przed wyjściem na spacer miło rozmawiała ze swoją sąsiadką.
- Pani Blythe! Las się pali! Jak na razie jeszcze nie uległa zniszczeniu 1/4 lasu, ale niedługo zapewne to się stanie. Boże, mam nadzieję, że nikogo tam nie było! Tomasz Grand wezwał straż pożarną i sam próbuję zgasić pożar, jednak trudno jest opanować ów wielki żywioł. Chodź za mną Blythe, za mną!]
Kobiety skierowały się w kierunku lasu, gdzie przywitał ich cały czarny, spocony Tomasz. Był w piżamie w różowe kociaczki, co by normalnie rozśmieszyło Blythe, jednak nie teraz.
Nagle przybiegła straż pożarna w odblaskowych, czarnych strojach i kaskach na głowie. Patrzyli na towarzystwo. W ich oczach wcale nie krył się strach, leć chęć pomagania i to właśnie było godne podziwu. Radosne Topole cieszyły się, że tylko one mają tak nieustraszoną jednostkę.
- Las się pali - powiedzieli razem.
- Brawo, geniusze! - krzyknął jeden i skierował się z wężem w stronę drzew.
Pod koniec zgaszania niszczącego żywiołu, jeden ze strażaków zawołał resztę. Wszyscy podeszli i przerazili się. Pod spalonym, wielkim i rozsypującym się drzewem, znajdował się drobny szkielecik. Zrobiło się zamieszanie. Wszyscy myśleli, co mogło się stać stworzonku i co to było.
- Chyba szynszyla... - powiedział mężczyzna w odblaskowym stroju drapiąc się po kasku.
Blythe wykorzystując zamieszanie, pobiegła w kierunku rzeki. Nadal tam się paliło, ale strażacy zamiast gasić pożar, byli wpatrzeni w zmarłe zwierzątko. Wściekła się i przeskakiwała po kolei płonące przeszkody wypatrując worek. Zatrzymała się na chwilę by odpocząć i wtedy coś ją złapało za nogę. To była panda. Macała ją z nadzieją przez warstwę brązowego materiału. Blythe szybko ją podniosła i wtedy zrozumiała, że ogień ją otoczył.
- A jednak! - zdenerwowała się.
Nie wiedziała co zrobić, ale wreszcie zdecydowała się wrzeszczeć z całej siły. Nigdy tak się nie darła, ale tu chodziło jej życie. Przybyli ludzie i po zgaszeniu języczków ognia, wzięli ją pod swą opiekę.
- Odprowadzę cię do domu, złotko! - płakała pani Moore. - Ale cóż ma pani w tym worku?
- Nic wielkiego. Tylko liście... - skłamała.
- No dobrze, nie warto się zagłębiać w szczegóły! Grunt, że nic nikomu się nie stało, no chyba, że tej szynszyli czy tam komu... Wątpię, czy była pod pani opieką. Pani świetnie przypilnuje każde stworzenie, prawda? O tak, pani Blythe, o tak! Jest pani świetną opiekunką!
KONIEC ROZDZIAŁU 3.